Przejdź do treści

Żywy stąd nie wyjdzie nikt.

  • przez

Jako, że od pewnego czasu pracuję w śródmieściu Warszawy, musiałem zrezygnować z normalnego (!) poruszania się po mieście. Z powodu braku miejsc do parkowania. Samochód zostaje na parkingu pod blokiem moim rodzinnym a ja oddaję się gminnej rozrywce (co w tym ludzie widzą?) w postaci jazdy komunikacją: autobusik + metro.

To tyle, jeżeli chodzi o moją, aktualną martyrologię, którą musiałem poruszyć w tym celu, aby naświetlić szerszy plan wydarzeń i poinformować o tym, skąd ja się w ogóle obracam w takich, podejrzanych i niehumanitarnych kręgach jakimi są środki masowego przemieszczania.

Do rzeczy.
Wsiadam sobie wczoraj do metra.

Dygresja.
Warto wyjść trochę później z fabryki. Nie dość, że zwierzchność patrzy przychylniej to jeszcze pierwsza fala entuzjastów metra zdąży się przewalić i jest więcej miejsca.
Koniec dygresji.

W metrze na tyle pustawo, że widzę rząd pustych foteli – trzy. Obok (na skrajnym, czwartym) jakiś chlor zwany również menelem. Ale niespecjalnie śmierdzący. Ot, tak jedynie na tyle, aby podkreślić swój status.
Siadam na drugim siedzeniu – z drugiego końca. Od chlora oddziela mnie jedna miejscówka, co uważam za odległość bezpieczną na przypadek, gdyby coś się z niego rozpełzło lub ulało.

I tak sobie siedzę.
Aż tu nagle…
Przypominam, że jest 24-ty dzień stycznia!
Do metra (drzwi obok mnie) wchodzi facet. Taki, ze 30 lat. Czapeczka z pomponem, kurteczka, jakieś trzewiczki niezbyt wypasione i…
KRÓTKIE SPODENKI.




No…
Niby co komu do tego, jak ktoś się ubiera.
Wolny człowiek w wolnym kraju to się ubiera jak chce.
Szmatki na nim, raczej, czyste więc nie zagraża otoczeniu.
Regulaminów nijakich nie łamie, ale…

Spogląda mi prosto w oczy i… siada sobie obok mnie!

Nie wiem jak wy, ale ludzie to się przeważnie boją wariatów.
Powiem szczerze, że z takiego bliska to ja też odczuwam pewien dyskomfort emocjonalny.
Zaczynam się pocić.

Zespół Perfekt, ustami niejakiego Markowskiego, śpiewał kiedyś:

„… żywy stąd nie wyjdzie nikt…”

Nie, żebym był panikarzem, ale jakoś mi się akurat przypomniało.

Niby mógłbym się odsunąć na lewo, ale tam siedzi chlor.
No, nie wiem…
Dodatkowo, taka jawna ostentacja mogłaby zdenerwować wariata w krótkich portkach a tego wolałbym uniknąć. Nie chciałem go sprowokować do jakichś czynów nieprzewidywalnych a gwałtownych. Anieli wiedzą, co w takim indywiduum siedzi.

No, i masz dziadu placek.
Klasyczna sytuacja patowa.
A do końcowej stacji Młociny, na której wysiadam, daleko.

Koleś niby siedzi spokojnie.
To sobie coś tam pomruczy mało melodyjnie, to sobie nóżką porusza, w rytm tej mruczanki, to sobie karakuły na udzie poczochra…
Czasami, potoczy wokół wzrokiem nieodgadnionym i jakby nieobecnym.



STACJA MŁOCINY!

Tak niewiele potrzeba, żeby życie było znów kolorowe, przyjazne i warte smakowania. To właśnie czułem jak już wreszcie wyskoczyłem na końcowej stacji metra i uwolniłem się od tego sąsiedztwa i czarnych scenariuszy w mojej głowie.
Jest pięknie!!!

Udostępnij wpis innym: